Po powrocie do Tbilisi zaznajamiamy sie z mr. 'Sarkozym', czyli znajomym Jakuba z Opera Hostel, ktory za 120 lari zabiera nas swoim BMW na wycieczke do monastyru David Gareja. Tu kilka slow o gruzinskim ruchu drogowym - zasady sa typowe dla panstw azjatyckich - pierwszenstwo ma ten, kto ma wieksza mase. Pasy na jezdni sa raczej umowne, kierunkowskaz uznawany jest za przejaw nadgorliwosci, malo kto go uzywa. Na dosc szybkiej drodze z lotniska do miasta mojemu taksowkarzowi nie chcialo sie jechac do najblizszej zawrotki, wiec jakies 500 m jechalismy pelnym gazem na wstecznym pomiedzy innymi samochodami. Piesi to intruzi, wiec nie nalezy sie nimi przejmowac. Jakiej regulacje jednak sa stopniowo wprowadzane, bo Sarkozy kaze mi zapiac pas, straszac "sztrafem" (czyli mandatem) :)
David Gareja to dosc niezwykle miejsce (aczkolwiek po odwiedzeniu Kapadocji nie robi juz takiego wrazenia). Jest to wybudowany, czy raczej czesciowo wydrazony w skale kompleks monastyrow, zalozony jeszcze w VI w. W jego grotach mieszkaja nadal mnisi, przez co spora czesc obiektu jest niedostepna do zwiedzania. Najciekawsza jest wycieczka na wzgorze, do ktorego przylega monastyr, bo rozciaga sie z niego piekny widok na stepy Gruzji z jednej strony, a Azerbejdzanu z drugiej. Po odwiedzeniu gornego kompleksu tym razem niezamieszkalych jaskin, wracamy. Po drodze jednak postanawiamy obejrzec jeszcze jeden monastyr i tam, za namowa mnichow, wybieramy nieubita droge przez step. Efekt jest taki, ze gubimy sie dosc szybko :) Po ok 30 minutach bladzenia wreszcie odnajdujemy droge polasfaltowa, ktora prowadzi do Rustavi - przemyslowego miasta, ktorego fabryki, huty, elektrownie sa teraz zupelnie opuszczone, zarastajace krzakami, rozpadajace sie. Klimat jak z Czarnobyla. Po poludniu wracamy do Tbilisi, a ja szykuje sie do wyprawy pociagiem do Zugdidi.